Lorance
09.07.987r
Francja, Fontainebleau
Godzina szestastna zero dwie
- Waćpanno, boś się przeziębisz – słyszę głos jednej ze służek na
dworze. Odwracam się w jej stronę i posyłam najpiękniejszy uśmiech, jakbym
miała przed sobą hortensję cudownie pachnącą, alboż słyszała grajka
największego.
- Jest mi tutaj dobrze, dziękuję za troskę – odpowiadam skinając głową
i zaczynam gładzić ręką rzeźbę marmurową, tak gładką i doskonałą, aliż mogłabym
oddać jej sierce swe.
- Ta alterkacyja nie jest dobra. Ojciec twój alteruje się bardziej niż
widać – w oczach kobiety dostrzegam troskę i strach. Jestem jednak spokojna,
siedzę cicho i napawam się pogodą. Kilka dni temu tron objął Hugo Kapet,
oznacza to więc, że już niedługo zostanę wydana za mąż. Nie chcę tego, naprawdę
nie chcę.
- Siostro najdroższa, przynoszę awizyję! – do moich uszu docierają
słowa brata mego, a po chwili brunet zajmuje miejsce obok mnie. Całuje moje
policzki, ale wcale nie jest ucieszony. Kartka, którą trzyma, bawi moje oczy.
Gestem ręki pokazuję mu, by zaczął czytać.
- Tron już mój i ślub też bliż. Powiedz tylko słowo, porusz ręką, skiń
głową, a przybędę. I jeśli koń bracki będzie umierał to wiedz, że zrobię
wszystko. Boś najpiękniejsza niewiasta i najczystsza pannica na całym świecie. Boskość
dumi się ciebie, jakobyż była jedynie szatą twą, sługą twym. I wiedz, że jeśli
odpowiesz miłością do mnie, to będę ceklować dzień i noc. Nie ty chędorzysz
piękno, a piękno chędorzy ciebie, dlatego chodzę o Ciebie i pragnę sierca
twego. Cirpię Ciebie, Hugo Kapet – kończy czytać, a ja mam wrażenie, że zaraz
spadnę w nicość jaką.
- Raphaello, pomóż mi – szepcę zażenowana i łapię ciepłą rękę jego,
jakby miała mi pomóc. Chłopię patrzy na mnie i tylko kręci głową. On też wie,
że ojciec już odpowiedział ze mnie.
- Urzędnicy królewsy
już ciągną po Ciebie, Graviora manent – wzdycham poprawiając suknię moją i
wstaję spokojnie, mam cichą nadzieję, aliż mój brat wymyśli cożkoli. Posyłam mu
spojrzenie nasiąknięte nadzieją i idę wprost do pałacu, w towarzystwie służki.
Mijam drzewa piękne, ogrodników, a nawet i grajków, którzy umilają mi drogę.
Kieruję się korytarzem z potężnymi filarami, chłód spowija moje nagie pleca. Mijam
salę od malarstw, magazyn na arrasy i wchodzę po schodach tak dużych, jak sala
tronowa, a może i większych. Liczne obrazy i rzeźby najznakomitsze nie
przykuwają mojej uwagi. Płaćca odzywa się do mnie, ale nie zatrzymuję się, choć
wiem, ze to niegrzeczne. Docieram do pokoju, chcę zostać sama. Zdejmuję z
siebie suknię dzienną i w samej halce przewiewnej, wyglądam przez okno. Młode
pannice tańcują w ogrodzie, chłopięta po lekku spacerują. Wszyscy są
szczęśliwi, ale ja nie. Chcę robic to wszystko co inni, chcę cieszyć się z
wszystkich rzeczy. By mój brat miluczki był szczęśliwy, moglę się o to,
naprawdę.
- Lorance, przyzwól
mi wejść do Ciebie – przed masywne drzwi przedziera się głos Raphaella. Karze
mu chwilę poczekać i zakładam suknię tak białą, jak chmura czysta. Po chwil mój
brat jest już w pokoju, długo jednak w nim nie pozostaje, bo zaprasza mnie na
spacer po lesie.
Kroczymy więc wśród
sośni, prowadząc dwa stadniki piękne. Za nami wloką się strużowie, których
zbraknąć nie może. Patrzę na twarzyczkę brata, ten uśmiecha się do mnie
porozumiewawczo. Wiem już co ma na myśli.
Wsiadam na konia i ściskam mocno
lejce prawą ręką, drugą natomast ściskam rożek, poczym ruszam najszybciej jak
tylko można. Strużowie koni nie mają, zostają więc w tyle i wykrzykują
bluźnierstwa na nasz temat. Raphaello jest tuż za mną, boję się tylko że
stadnik nie da sobie rady z drzewami naprzeciw. Nie marwię się nawet, że jestem
w sukni.
- Czemuż nie robimy
tego częściej ? – pytam, gdy spowrotem stąpamy po mchu i gałązkach. – I gdzie
zmierzamy? Nie boisz się konsekwencji?
Chłopię jednak
uśmiecha się do mnie spokojnie i idzie dalej.
- Togodla ojciec nasz
nie jest rozumny? – pyta bardziej siebie, niżeli mnie. – Długo zastanawiałem
się, jak przywrócić nam wolność upragnioną, jak żyć bez zasad, jak nie odyć i
nie zostać. I znalazłem rozwiązanie, siostro moja miluczka. Uciekniemy stąd
teraz – patrzy przed siebie, a ja blednę i słabnę. Wydaje mi się, że zaraz
zemgleję, ale nic takiego nie nadchodzi.
- Znajdą nas i
zabiją, za zdradę. Wiesz o tym, Raphaello. Hugo rozpęta istną wojnę, to nie
jest dobre wyjście.
- A przyporządkowanie
się tym nicponiom dobrym wyjściem się nazywa?
- Jestem winna
wierność ojcu naszemu i również ty winny to jesteś.
- Znalazłem
rozwiązanie, siostro, już nie będziemy się bać – zatrzymuje się, a ja razem z
nim. Patrzymy na siebie wyczekująco, a cisza przepływa przez nas, niczym
strumień rwący. – Znam pewną lisią czarownicę, cudzołużkę i blazgankę. Mimo, że
wygłasza herezję, ufam jej. Wiem, że można jej ufać. A jeśli łgam parszywie i sprowadzam Cię na
zgubę, wyrwij sierce me – wypina dumnie pierś i ściska moje chude ramiona. –
Ona zabierze od nasz strach wszelki. Uczyni nas silnymi, zapieczętuje nasze
życie na plecach diabła, bo boskość tu nic nie pomoże. Miluczna moja, razem
spowijemy szczęście i razem ocalejemy, gdy inni krew wylewać będą. Czy jesteś
ze mną, Ma cherie?
Patrzę na niego,
układam lanczaft z piegów jego i biorę oddech. Czy właśnie w taki sposób odzyskam
wolność?
Zdrowa Maryja, dziwnie jeś poczęła syna przez
siemienia męskiego mocą Ducha Świętego, bez urażenia dziewstwa czystego.
(…)
Błogosławionaś między niewiastami, csoż jich
było ot początka do skończenia wszego szczątka.
(…)
Pamiętaj, Matko, iżeś pod krzyżem stała, kdyś
rzewno płakała, kiegdy ciekły krawawe strumienie grzesznym ludziem na
zbawienie, by z nami orędowała, dar nam boży otrzymała.
09.07.987
Izba w lesie, Fontainebleau
Godzina osiemnasta czternaście
Siedzę w
drewnianej chacie ukrytej pośród dębów i winorośli, jak w lanczaftach na
dworze, boję się, naprawdę się boję.
Ściskam rękę Raphaello i moglę się do Matki Boskiej. Starsza kobieta wchodzi do
izby, w której się znajdujemy i patrzy na nas uważnie. Nie widzę żadnej emocji
w niej, nie potrafię.
- Chcę, byś
pomogła nam, kapłanko mądra. Zabrała strach, dała siłę. By nie odyć i nie
zostać.
- Chcecie
więc wy, dzieci chrabii paryskiego, bym dała wam życie nowe. A co ja z tego
mieć będę? – jej czarne oczy kwapią bicie serca mego, drżę cała.
- Czego
tylko zapragniesz, kapłanko mądra. Damy wszystko. Oczekujemy jedynie pomocy,
chcemy umorzyć wszystkie wadliwości nasze.
Kobieta
patrzy na nas bez emocji, mruga kilkakroć i odwraca się. Każdy organ zdaje mi
się znajdować w grdyce. A co jeśli ojciec nas znajdzie? Na pewno wysłał już
wojska swe na poszukiwania. Co wtedy? Będę musiała wyjść za Hugo, stracę
ostatki woli, a co z bratem? Zginie pokornie za zdradę?
- A więc niech się stanie.
09.07.987
Las, Fontaineleau
Godzina dwudziesta trzecia pięćdziesiąt
Leżę na chłodnej ziemi pośród drzew, trzymam brata za rękę. Nie wiem co za chwilę się wydarzy, po prostu leżę i czekam na kapłankę. Wokół nas rozstawione są misy, układające się w znak sześcianu. Oprócz świstów zwierząt i szumu strumyka słychać tylko nasze oddechy. Wiem, że już nie mogę się wycofać.
Świst, trzask, plask... świst, trzask, plask... świst trzast plask...
Kapłanka stoi pomiędzy nami.
- Zacznijmy - mruczy pod nosem i rozkłada ręce. Wstrzymuję oddech. Nie mam pojęcia co zaraz się stanie.
- Daemonus forti duco vos a sub pedibus - stabito* - ma zamknięte oczy, a głowę zwróconą w kierunku nieba. Zaciska pięści, jest skupiona na tym co robi. Spoglądam na brata, który mi się przygląda. Chłód powoduje dreszcze na mojej skórze. Mam na sobie tylko suknię, która jest zbyt przewiewna.
Kobieta klęka pomiędzy nami i chwyta nasze dłonie. Nadal ma zamknięte oczy, ściska nasze nadgarstki.
- Inbriate his habitaverunit filii, novum testae** - wymawia niezrozumiałe dla nas słowa. Przypominają łacinę, ale jest to inne odgałęzienie. Nerwowo przełykam ślinę i wstrzymuję oddech. Kapłanka puszcza nasze ręce, podnosi dwie groty z brązu i powoli, kawałek po kawałku przecina żyły na naszych nadgarstkach. Mam wrażenie, że zaraz zemdleję, powstrzymuję się od krzyku, a łzy spływają po mojej twarzy. Boję się. Przecież to zwykła czarownica, która wygłasza herezje. Nasza krew skapuje do glinianych mis.
- Effugure non tamaen introvit*** - kobieta ściska nasze nadgarstki i przyciąga do siebie, a następnie oddala. Cały czas ma zamknięte oczy. Blask księżyca oświetla teraz nasze twarze, a wiatr wieje jeszcze mocniej. Mam nadzieję, że to koniec, ale kobieta przecina nam górne wargi. Krew spływa teraz do mojego gardła, moja własna krew. Muszę ją połknąć by się nie udusić. Przesuwam rękę, chcąc złapać dłoń brata, który jest dzielniejszy ode mnie i nie uronił ani jednej łzy.Krew z naszych ust również trafia do glinianych mis. Mam nadzieję, że to już koniec. Czuję jednak grotę na gardle, a chwile potem szczypanie i pieczenie na skutek przecięcia skóry. Łzy teraz leją mi się litrami, zaraz się wykrwawię. Nie mogę oddychać, pokasłuję chcąc to zakończyć.
Hic potentes daemonus! Fundate sangunem vita!**** - kobieta unosi głos, a z mis z naszą krwią wybuchają ogromne płomienie. Ogień jest tak ogromny, że zaczynam się pocić. Nie czuję już bólu, mogę oddychać, czuję się wyśmienicie. Wydaje mi się, że to już koniec, że już po wszystkim, ale się mylę. Kapłanka unosi jedną, ogromną misę z płomieniem w górę, ogień w niej znika. Klęcząc kreśli znaki krzyża na naszych czołach, czuję jak nas czymś smaruje. Chcę już coś powiedzieć, ale nie mogę. Coś wbija się w moje serce, głucho krzyczę, wszystko znika.
Plask, plask, bum... plask, plask, bum...
* - Potężne demony spod moich stóp, zwracam się do was - powstańcie
** - Napełnijcie żyły tych dzieci, stwórzcie nową powłokę
*** - Uciec ale nie odejść
**** - Silne demony! Przelejcie krew życia!
- A więc niech się stanie.
09.07.987
Las, Fontaineleau
Godzina dwudziesta trzecia pięćdziesiąt
Leżę na chłodnej ziemi pośród drzew, trzymam brata za rękę. Nie wiem co za chwilę się wydarzy, po prostu leżę i czekam na kapłankę. Wokół nas rozstawione są misy, układające się w znak sześcianu. Oprócz świstów zwierząt i szumu strumyka słychać tylko nasze oddechy. Wiem, że już nie mogę się wycofać.
Świst, trzask, plask... świst, trzask, plask... świst trzast plask...
Kapłanka stoi pomiędzy nami.
- Zacznijmy - mruczy pod nosem i rozkłada ręce. Wstrzymuję oddech. Nie mam pojęcia co zaraz się stanie.
- Daemonus forti duco vos a sub pedibus - stabito* - ma zamknięte oczy, a głowę zwróconą w kierunku nieba. Zaciska pięści, jest skupiona na tym co robi. Spoglądam na brata, który mi się przygląda. Chłód powoduje dreszcze na mojej skórze. Mam na sobie tylko suknię, która jest zbyt przewiewna.
Kobieta klęka pomiędzy nami i chwyta nasze dłonie. Nadal ma zamknięte oczy, ściska nasze nadgarstki.
- Inbriate his habitaverunit filii, novum testae** - wymawia niezrozumiałe dla nas słowa. Przypominają łacinę, ale jest to inne odgałęzienie. Nerwowo przełykam ślinę i wstrzymuję oddech. Kapłanka puszcza nasze ręce, podnosi dwie groty z brązu i powoli, kawałek po kawałku przecina żyły na naszych nadgarstkach. Mam wrażenie, że zaraz zemdleję, powstrzymuję się od krzyku, a łzy spływają po mojej twarzy. Boję się. Przecież to zwykła czarownica, która wygłasza herezje. Nasza krew skapuje do glinianych mis.
- Effugure non tamaen introvit*** - kobieta ściska nasze nadgarstki i przyciąga do siebie, a następnie oddala. Cały czas ma zamknięte oczy. Blask księżyca oświetla teraz nasze twarze, a wiatr wieje jeszcze mocniej. Mam nadzieję, że to koniec, ale kobieta przecina nam górne wargi. Krew spływa teraz do mojego gardła, moja własna krew. Muszę ją połknąć by się nie udusić. Przesuwam rękę, chcąc złapać dłoń brata, który jest dzielniejszy ode mnie i nie uronił ani jednej łzy.Krew z naszych ust również trafia do glinianych mis. Mam nadzieję, że to już koniec. Czuję jednak grotę na gardle, a chwile potem szczypanie i pieczenie na skutek przecięcia skóry. Łzy teraz leją mi się litrami, zaraz się wykrwawię. Nie mogę oddychać, pokasłuję chcąc to zakończyć.
Hic potentes daemonus! Fundate sangunem vita!**** - kobieta unosi głos, a z mis z naszą krwią wybuchają ogromne płomienie. Ogień jest tak ogromny, że zaczynam się pocić. Nie czuję już bólu, mogę oddychać, czuję się wyśmienicie. Wydaje mi się, że to już koniec, że już po wszystkim, ale się mylę. Kapłanka unosi jedną, ogromną misę z płomieniem w górę, ogień w niej znika. Klęcząc kreśli znaki krzyża na naszych czołach, czuję jak nas czymś smaruje. Chcę już coś powiedzieć, ale nie mogę. Coś wbija się w moje serce, głucho krzyczę, wszystko znika.
Plask, plask, bum... plask, plask, bum...
~*~
** - Napełnijcie żyły tych dzieci, stwórzcie nową powłokę
*** - Uciec ale nie odejść
**** - Silne demony! Przelejcie krew życia!
~*~
Witajcie! Przepraszam za zwłokę, tak to jest jak ma się szlaban!
Rozdział dość nietypowy, mogłabym rzec 'bonusowy'. Przenosimy się w końcu o tysiąc lat do tyłu! Mam nadzieję, że wam się podobało, ale o tym możecie już powiedzieć w komentarzach : )