sobota, 25 maja 2013

The Originals


Lorance

09.07.987r
Francja, Fontainebleau
Godzina szestastna zero dwie

- Waćpanno, boś się przeziębisz – słyszę głos jednej ze służek na dworze. Odwracam się w jej stronę i posyłam najpiękniejszy uśmiech, jakbym miała przed sobą hortensję cudownie pachnącą, alboż słyszała grajka największego.
- Jest mi tutaj dobrze, dziękuję za troskę – odpowiadam skinając głową i zaczynam gładzić ręką rzeźbę marmurową, tak gładką i doskonałą, aliż mogłabym oddać jej sierce swe.
- Ta alterkacyja nie jest dobra. Ojciec twój alteruje się bardziej niż widać – w oczach kobiety dostrzegam troskę i strach. Jestem jednak spokojna, siedzę cicho i napawam się pogodą. Kilka dni temu tron objął Hugo Kapet, oznacza to więc, że już niedługo zostanę wydana za mąż. Nie chcę tego, naprawdę nie chcę.
- Siostro najdroższa, przynoszę awizyję! – do moich uszu docierają słowa brata mego, a po chwili brunet zajmuje miejsce obok mnie. Całuje moje policzki, ale wcale nie jest ucieszony. Kartka, którą trzyma, bawi moje oczy. Gestem ręki pokazuję mu, by zaczął czytać.
- Tron już mój i ślub też bliż. Powiedz tylko słowo, porusz ręką, skiń głową, a przybędę. I jeśli koń bracki będzie umierał to wiedz, że zrobię wszystko. Boś najpiękniejsza niewiasta i najczystsza pannica na całym świecie. Boskość dumi się ciebie, jakobyż była jedynie szatą twą, sługą twym. I wiedz, że jeśli odpowiesz miłością do mnie, to będę ceklować dzień i noc. Nie ty chędorzysz piękno, a piękno chędorzy ciebie, dlatego chodzę o Ciebie i pragnę sierca twego. Cirpię Ciebie, Hugo Kapet – kończy czytać, a ja mam wrażenie, że zaraz spadnę w nicość jaką.
- Raphaello, pomóż mi – szepcę zażenowana i łapię ciepłą rękę jego, jakby miała mi pomóc. Chłopię patrzy na mnie i tylko kręci głową. On też wie, że ojciec już odpowiedział ze mnie.
- Urzędnicy królewsy już ciągną po Ciebie, Graviora manent – wzdycham poprawiając suknię moją i wstaję spokojnie, mam cichą nadzieję, aliż mój brat wymyśli cożkoli. Posyłam mu spojrzenie nasiąknięte nadzieją i idę wprost do pałacu, w towarzystwie służki. Mijam drzewa piękne, ogrodników, a nawet i grajków, którzy umilają mi drogę. Kieruję się korytarzem z potężnymi filarami, chłód spowija moje nagie pleca. Mijam salę od malarstw, magazyn na arrasy i wchodzę po schodach tak dużych, jak sala tronowa, a może i większych. Liczne obrazy i rzeźby najznakomitsze nie przykuwają mojej uwagi. Płaćca odzywa się do mnie, ale nie zatrzymuję się, choć wiem, ze to niegrzeczne. Docieram do pokoju, chcę zostać sama. Zdejmuję z siebie suknię dzienną i w samej halce przewiewnej, wyglądam przez okno. Młode pannice tańcują w ogrodzie, chłopięta po lekku spacerują. Wszyscy są szczęśliwi, ale ja nie. Chcę robic to wszystko co inni, chcę cieszyć się z wszystkich rzeczy. By mój brat miluczki był szczęśliwy, moglę się o to, naprawdę.
- Lorance, przyzwól mi wejść do Ciebie – przed masywne drzwi przedziera się głos Raphaella. Karze mu chwilę poczekać i zakładam suknię tak białą, jak chmura czysta. Po chwil mój brat jest już w pokoju, długo jednak w nim nie pozostaje, bo zaprasza mnie na spacer po lesie.
Kroczymy więc wśród sośni, prowadząc dwa stadniki piękne. Za nami wloką się strużowie, których zbraknąć nie może. Patrzę na twarzyczkę brata, ten uśmiecha się do mnie porozumiewawczo. Wiem już co ma na myśli.
Wsiadam na konia i ściskam mocno lejce prawą ręką, drugą natomast ściskam rożek, poczym ruszam najszybciej jak tylko można. Strużowie koni nie mają, zostają więc w tyle i wykrzykują bluźnierstwa na nasz temat. Raphaello jest tuż za mną, boję się tylko że stadnik nie da sobie rady z drzewami naprzeciw. Nie marwię się nawet, że jestem w sukni.
- Czemuż nie robimy tego częściej ? – pytam, gdy spowrotem stąpamy po mchu i gałązkach. – I gdzie zmierzamy? Nie boisz się konsekwencji?
Chłopię jednak uśmiecha się do mnie spokojnie i idzie dalej.
- Togodla ojciec nasz nie jest rozumny? – pyta bardziej siebie, niżeli mnie. – Długo zastanawiałem się, jak przywrócić nam wolność upragnioną, jak żyć bez zasad, jak nie odyć i nie zostać. I znalazłem rozwiązanie, siostro moja miluczka. Uciekniemy stąd teraz – patrzy przed siebie, a ja blednę i słabnę. Wydaje mi się, że zaraz zemgleję, ale nic takiego nie nadchodzi.
- Znajdą nas i zabiją, za zdradę. Wiesz o tym, Raphaello. Hugo rozpęta istną wojnę, to nie jest dobre wyjście.
- A przyporządkowanie się tym nicponiom dobrym wyjściem się nazywa?
- Jestem winna wierność ojcu naszemu i również ty winny to jesteś.
- Znalazłem rozwiązanie, siostro, już nie będziemy się bać – zatrzymuje się, a ja razem z nim. Patrzymy na siebie wyczekująco, a cisza przepływa przez nas, niczym strumień rwący. – Znam pewną lisią czarownicę, cudzołużkę i blazgankę. Mimo, że wygłasza herezję, ufam jej. Wiem, że można jej ufać.  A jeśli łgam parszywie i sprowadzam Cię na zgubę, wyrwij sierce me – wypina dumnie pierś i ściska moje chude ramiona. – Ona zabierze od nasz strach wszelki. Uczyni nas silnymi, zapieczętuje nasze życie na plecach diabła, bo boskość tu nic nie pomoże. Miluczna moja, razem spowijemy szczęście i razem ocalejemy, gdy inni krew wylewać będą. Czy jesteś ze mną, Ma cherie?
Patrzę na niego, układam lanczaft z piegów jego i biorę oddech. Czy właśnie w taki sposób odzyskam wolność?
Zdrowa Maryja, dziwnie jeś poczęła syna przez siemienia męskiego mocą Ducha Świętego, bez urażenia dziewstwa czystego.
(…)
Błogosławionaś między niewiastami, csoż jich było ot początka do skończenia wszego szczątka.
(…)
Pamiętaj, Matko, iżeś pod krzyżem stała, kdyś rzewno płakała, kiegdy ciekły krawawe strumienie grzesznym ludziem na zbawienie, by z nami orędowała, dar nam boży otrzymała.

09.07.987
Izba w lesie, Fontainebleau
Godzina osiemnasta czternaście

Siedzę w drewnianej chacie ukrytej pośród dębów i winorośli, jak w lanczaftach na dworze,  boję się, naprawdę się boję. Ściskam rękę Raphaello i moglę się do Matki Boskiej. Starsza kobieta wchodzi do izby, w której się znajdujemy i patrzy na nas uważnie. Nie widzę żadnej emocji w niej, nie potrafię.
- Chcę, byś pomogła nam, kapłanko mądra. Zabrała strach, dała siłę. By nie odyć i nie zostać.
- Chcecie więc wy, dzieci chrabii paryskiego, bym dała wam życie nowe. A co ja z tego mieć będę? – jej czarne oczy kwapią bicie serca mego, drżę cała.
- Czego tylko zapragniesz, kapłanko mądra. Damy wszystko. Oczekujemy jedynie pomocy, chcemy umorzyć wszystkie wadliwości nasze.
Kobieta patrzy na nas bez emocji, mruga kilkakroć i odwraca się. Każdy organ zdaje mi się znajdować w grdyce. A co jeśli ojciec nas znajdzie? Na pewno wysłał już wojska swe na poszukiwania. Co wtedy? Będę musiała wyjść za Hugo, stracę ostatki woli, a co z bratem? Zginie pokornie za zdradę?
- A więc niech się stanie.

09.07.987
Las, Fontaineleau
Godzina dwudziesta trzecia pięćdziesiąt

Leżę na chłodnej ziemi pośród drzew, trzymam brata za rękę. Nie wiem co za chwilę się wydarzy, po prostu leżę i czekam na kapłankę. Wokół nas rozstawione są misy, układające się w znak sześcianu. Oprócz świstów zwierząt i szumu strumyka słychać tylko nasze oddechy. Wiem, że już nie mogę się wycofać.
Świst, trzask, plask... świst, trzask, plask... świst trzast plask...
Kapłanka stoi pomiędzy nami.
- Zacznijmy - mruczy pod nosem i rozkłada ręce. Wstrzymuję oddech. Nie mam pojęcia co zaraz się stanie.
- Daemonus forti duco vos a sub pedibus - stabito* - ma zamknięte oczy, a głowę zwróconą w kierunku nieba. Zaciska pięści, jest skupiona na tym co robi. Spoglądam na brata, który mi się przygląda. Chłód powoduje dreszcze na mojej skórze. Mam na sobie tylko suknię, która jest zbyt przewiewna.
Kobieta klęka pomiędzy nami i chwyta nasze dłonie. Nadal ma zamknięte oczy, ściska nasze nadgarstki.
- Inbriate his habitaverunit filii, novum testae** - wymawia niezrozumiałe dla nas słowa. Przypominają łacinę, ale jest to inne odgałęzienie. Nerwowo przełykam ślinę i wstrzymuję oddech. Kapłanka puszcza nasze ręce, podnosi dwie groty z brązu i powoli, kawałek po kawałku przecina żyły na naszych nadgarstkach. Mam wrażenie, że zaraz zemdleję, powstrzymuję się od krzyku, a łzy spływają po mojej twarzy. Boję się. Przecież to zwykła czarownica, która wygłasza herezje. Nasza krew skapuje do glinianych mis.
- Effugure non tamaen introvit*** - kobieta ściska nasze nadgarstki i przyciąga do siebie, a następnie oddala. Cały czas ma zamknięte oczy. Blask księżyca oświetla teraz nasze twarze, a wiatr wieje jeszcze mocniej. Mam nadzieję, że to koniec, ale kobieta przecina nam górne wargi. Krew spływa teraz do mojego gardła, moja własna krew. Muszę ją połknąć by się nie udusić. Przesuwam rękę, chcąc złapać dłoń brata, który jest dzielniejszy ode mnie i nie uronił ani jednej łzy.Krew z naszych ust również trafia do glinianych mis. Mam nadzieję, że to już koniec. Czuję jednak grotę na gardle, a chwile potem szczypanie i pieczenie na skutek przecięcia skóry. Łzy teraz leją mi się litrami, zaraz się wykrwawię. Nie mogę oddychać, pokasłuję chcąc to zakończyć.
Hic potentes daemonus! Fundate sangunem vita!**** - kobieta unosi głos, a z mis z naszą krwią wybuchają ogromne płomienie. Ogień jest tak ogromny, że zaczynam się pocić. Nie czuję już bólu, mogę oddychać, czuję się wyśmienicie. Wydaje mi się, że to już koniec, że już po wszystkim, ale się mylę. Kapłanka unosi jedną, ogromną misę z płomieniem w górę, ogień w niej znika. Klęcząc kreśli znaki krzyża na naszych czołach, czuję jak nas czymś smaruje. Chcę już coś powiedzieć, ale nie mogę. Coś wbija się w moje serce, głucho krzyczę, wszystko znika.
Plask, plask, bum... plask, plask, bum...

~*~

* - Potężne demony spod moich stóp, zwracam się do was - powstańcie
** - Napełnijcie żyły tych dzieci, stwórzcie nową powłokę
*** - Uciec ale nie odejść
**** - Silne demony! Przelejcie krew życia!

~*~

Witajcie! Przepraszam za zwłokę, tak to jest jak ma się szlaban!
Rozdział dość nietypowy, mogłabym rzec 'bonusowy'. Przenosimy się w końcu o tysiąc lat do tyłu! Mam nadzieję, że wam się podobało, ale o tym możecie już powiedzieć w komentarzach : )



Obserwatorzy